Cholernie upalne popołudnie. Niby 30 stopni to nic nadzwyczajnego, jednak jak na połowę marca to temperatura całkiem imponująca. Tym bardziej, jak się jest na promie. W pełnym słońcu – zmęczeni, spoceni, głodni i spragnieni po całym dniu łażenia po jakimś opuszczonym więzieniu. Poza tym wizja zapłacenia 50 dolarów za parking przy „jakimś molo” (Pier 39), sprawiała, że dzień powinien być jeszcze gorszy.
Powinien.
– Więc z czego się tak cieszysz? – spytała.
– Bo to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia, jutro będziemy już w Los Angeles – odpowiedziałem.
I pewnie miałaby rację, gdyby nie to, że czas nas nie gonił, a i nie jesteśmy typem ludzi, który przykłada uwagę do wcześniej tworzonych planów – zawsze najlepsze przygody wychodzą spontanicznie. Tak było i tym razem, jednak zaczęło się tak samo jak każda inna historia – od czegoś, co w niczym nie zapowiadało najlepszej przygody życia.
Bo przecież nikt się nie spodziewał, że wyjeżdżając z San Francisco o godzinie szesnastej, człowiek może trafić na jakieś przeszkody.
Np. na korki…
Ale kto wie, może gdyby nie to, że wyjazd z miasta zajął nam ponad dwie godziny wszystko poszłoby zgodnie z planem i za (plus/minus) siedem godzin naszym zmęczonym oczom ukazałoby się Miasto Aniołów?
Z racji tego, że było już dosyć późno zdecydowaliśmy, że zamiast ścigać się autostradą, zrobimy mała zmianę planów i odwiedzimy jeszcze Dolinę Krzemową. Szybkie wygooglowanie (sic!) siedziby Facebooka, ustawienie GPSa i po 40 minutach naszym oczom ukazał się wielki błękitny kciuk uniesiony w górę.
Tak – to musi być tu – światowa siedziba wszystkich lajków, fanpejdży i danych osobowych – tu musi być cudownie, przecież chyba każdy korpoludek myślał kiedyś o pracy dla Marka Zuckenberga.
Tyle, że nie.
Poza wielkim znakiem „like” nie ma nic, co by mówiło, że znaleźliśmy się w światowym centrum twarzy. Zwykłe budynki, wielkie parkingi, i zagubieni turyści, którzy liczyli na odrobinę więcej. Niestety – Palo Alto ssie tak bardzo, że aż szkoda marnować miejsce na zdjęcia…
– To może Mountain View i campus Google?
– A jak będzie tak samo?
– A jak już nigdy tutaj nie wrócimy? – Chuj, trzeba pojechać i odhaczyć Google z listy.
Pół godziny później byliśmy już na parkingu googla i tutaj wszystko było już tak jak to sobie wyobrażaliśmy. Ogromy campus poprzecinany uliczkami, pełno ludzi, którzy swoim wyglądem przypominali obsadę the Big Bang Theory, darmowe rowery jako główny środek lokomocji, darmowe WiFi, pełno kolorów, różnych zasłyszanych języków, akcentów, pełno dosłownie wszystkiego. Tak – nie było wątpliwości kto aktualnie wygrywa „małą” wojenkę na króla internetów.
Godzinę później siedzieliśmy już w samochodzie powoli zmierzając do motelu – dzisiaj już nic nie zobaczymy (tak naprawdę, to widzieliśmy jeszcze niesamowicie gwiaździsty nieboskłon, który zapierał dech w piersiach, ale nie udało się uchwycić na zdjęciu. W każdym razie wyglądał mniej więcej tak: klik tutaj). Jest ciemno, a my od śniadania nie mieliśmy jeszcze nic w ustach. – LA może poczekać kolejny dzień. Jeszcze tylko wypasiony hamburger, kilka drinków i telefon do rodziców. Potem już tylko łóżko i pora aby rozpocząć kolejny dzień.
No i po raz kolejny nasze plany trafił szlag. Kilka drinków wypite poprzedniego wieczora i pobliski Ross (taki sklep z tanią markową odzieżą) sprawiły, że w trasę ruszyliśmy o 14.00
I po raz kolejny, zamiast wybrać szeroką autostradę i pędzić do LA zdecydowaliśmy się na mniej uczęszczaną, ale jak się miało okazać jedną z najpiękniejszych tras świata.
Pacific Highway.
Czyli Kalifornijska trasa, składająca się z fragmentów autostrady 101, oraz starej drogi numer 1, łącząca San Francisco i Los Angeles (tak naprawdę to spaja całe zachodnie wybrzeże, ale dla nas najważniejszy był fragment SF -> LA). Jest kręta, wąska (jak na amerykańskie standardy – „tylko” dwa pasy), z jednej strony roztacza się widok na ocean a z drugiej na góry . Podczas przejazdu możemy podziwiać strome klify, gęste lasy, małe osady rybackie…
Cholera, mam teraz niemały problem, bo chciałbym opisać wszystkie emocje jakimi byłem targany mijając kolejne mile trasy, ale wydaje mi się to skrajnie niemożliwe – było tego za dużo. Pierwsze co mi przychodzi do głowy to ta sławna „wolność”, w której amerykanie rozkochali się najbardziej. Coś jak połączenie prozy Keruacka, z Easy Riderem i starym Californijskim rockiem. Czuje się tą swobodę, to że otacza nas tylko przyroda i garstka ludzi. I jest też w tym miejscu coś co sprawia, że chce się tam wrócić. Serio – nie wiem jak to opisać innymi słowami, ale tam po prostu TRZEBA wrócić.
Ale co tak naprawdę sprawiło, że przeżywaliśmy tam naszą małą nirvanę?
Jadąc trasą, natrafiliśmy na dosyć gęstą mgłę i przyznam szczerze, byliśmy tym nieco załamani – wiadomo – być na Big Surze i nie widzieć oceanu? Lipa.Do czasu, kiedy ni stąd ni zowąd naszym oczom ukazał się parking, znajdujący się przy samym klifie.
Nad mgłą
I nagle przypomnieliśmy sobie po co tak naprawdę znaleźliśmy się w tym miejscu. Liczyło się tylko „tu i teraz” i nic więcej.
Jak już trochę ochłonęliśmy, znaleźliśmy Bixby Creek Bridge, czyli most łukowy, który jest jednym z największych i najstarszych mostów tego typu w USA, no i do tego znajduje się kilkadziesiąt metrów na przepaścią, co może spowodować zawroty głowy.
Jest też Zamek Hearst’a, czyli amerykańskiego magnata prasowego, który cały swój majątek przeznaczył na budowę najpiękniejszej willi świata (tak wtedy myślał), którą upodobały sobie gwiazdy Hollywood (odwiedzali go m.in. Charlie Chaplin, Rudolf Valentino, czy Bracia Marx), a teraz mogą go zwiedzać turyści.
Nie można zapomnieć o urokliwym Carmel By The Sea, czyli przecudownym miasteczku, w którym czas jakby zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Wszędzie cisza, spokój. Wszędzie, jakby powykrzywiane wiatrem drzewa (których w Carmel nie wolno wycinać), urocze wille, brak skrzyżowań ze światłami, wielka plaża i – co widać – pieniądze, sprawiają, że miasto wydaje się idealne na weekendowe wypady.
Mała ciekawostka – pomimo tego, że mieszkańcami są głównie milionerzy z doliny krzemowej, których stać na luksusowe auta i jachty, to w miasteczku nie ma… listonoszy. Cała korespondencja przychodzi do budynku poczty i każdy chcąc sprawdzić „maila” musi osobiście sprawdzić małą metalową skrytkę w najbliższym (i jedynym) urzędzie pocztowym.
Jest jeszcze Plaża słoni morskich, czyli coś czego niestety nie zobaczyliśmy bo wyjechaliśmy trochę za późno. Generalnie jest to wielka plaża, na której wylegują się słonie morskie. Brzmi spoko? Jak się tam przyjeżdża po zachodzie słońca i będąc w całkowitej ciemności słyszy się tylko głośny, niejednostajny ryk czegoś co znajduje się tylko kilka metrów od samochodu, to już takie „spoko” nie jest.
No i zachód słońca. Nie skłamię jeśli powiem, że zachód oglądany na trasie Pacific highway, jest jednym z najpiękniejszych zachodów słońca jaki można sobie wyobrazić – taki superman zachodów, turbo top i oscar za najlepszą rolę pierwszolapnową.
OK. Kolejna noc przed nami, ładowanie bateryjek i szykowanie się na przyjazd do upragnionego LA-la-Land.
Następny dzień to już ostatnie kilkaset mil przed miastem snów. Na trasie warto jeszcze odwiedzić Solvang, czyli miasto, w którym kiedyś osadzili się Duńczycy i od samego początku utrzymywali swoje tradycje i charakterystyczną zabudowę. Można tam spróbować duńskich przysmaków, napić się (a jakby inaczej) Kalifornijskiego wina, i porobić zdjęcia.
Ruszamy w trasę i z każdą kolejną milą zaczynam czuć pewien niepokój. Drogi robią się coraz szersze, samochodów jest co raz więcej. Co raz częściej pojawiają się wysokie palmy i niskie jasne domy. Zdecydowanie jesteśmy coraz bliżej miasta, które fascynuje i przeraża jednocześnie. W którym innym miejscu na świecie można w ułamku sekundy albo stać się najbardziej rozpoznawana osobą świata, albo skończyć w rynsztoku z rozczłonkowanymi partiami ciała.
Ostatnim „bezpiecznym” przystankiem jest Santa Barbara, czyli Amerykańska Riviera. Malownicze domy, wielka plaża i widok platform wiertniczych, które dumnie zdobią horyzont Pacyfiku.
Ruszamy w drogę – do celu zostało nieco ponad 90 mil. Napięcie rośnie coraz bardziej. Ja czuję coraz większą niepewność. Powoli (bo ze względu na ilość samochodów szybciej się nie da) mijamy Malibu, czyli mekkę wszystkich gwiazd i celebrytów i z każdą sekundą jesteśmy coraz bliżej miejsca, o którym oboje marzyliśmy przez całe życie. Hollywood, Beverly Hills, Venice – nadciągamy.
I nagle staje się coś magicznego. Coś niesamowitego. W jednym momencie naszym oczom ukazuje się molo w Santa Monica, ze swoim mega charakterystycznym kolorowym diabelskim młynem, a w radiu kończą się reklamy i zaczyna rozbrzmiewać tłusty i charakterystyczny riff Guns’ów*. Tak, nie ma wątpliwości – jesteśmy na miejscu i cały wszechświat zdaje się chcieć nam wykrzyczeć prosto w twarz –
„Welcome to The Jungle!”
Poniżej jeszcze seria zdjęć które są równie dobre (o ile nie lepsze) jak te powyżej, jednak nie chciałem nimi zaśmiecać tekstu. Kolejność chronologiczna:)
1. Google
2. Pacific Highway / Big Sur plus zachód słońca
3. Carmel By the sea
4. Solvang
5. Santa Barbara
6. Pre- LA, czyli ostatnie mile Pacific Highway