Nadrabiania zaległości ciąg dalszy. Dzisiejsza notka miała pojawić się jakieś 4 tygodnie temu <sic!>, jednakże, w związku z tym, że tak się nie stało to teraz wszyscy muszą sobie wyobrazić, że dziś jest niedzielny poranek i każdy żyje jeszcze wspomnieniami minionego wieczoru…
Już? Wyobraźnia poruszona?
To zaczynamy.
Zawsze zastanawiałem się co ludzie widzą w żużlu… ot nic nadzwyczajnego – czterech gości ścigających się po owalnym torze na małych motocyklach. Ani to jakoś specjalnie szybkie, ani ładne, wszędzie dookoła pełno kiboli jak na derbach Krakowa – zero frajdy. Poza tym, sport nigdzie nie reklamowany ani nie omawiany w mainstreamowych mediach, to NIE MOŻE być nic fajnego.
tja…
Jak niewiele wystarczyło, żeby zmienić moją postawę.
Wystarczył jeden raz, żeby moje durne wyobrażenie o speedwayu pękło jak bańka mydlana.
Nie dość, że na stadion przychodzą całe rodziny (pisząc całe, mam na myśli CAŁE – od noworodków, po osiemdziesięcioparolatków), to jeszcze emocje jakie serwuje każdy wyścig ciężko porównać do jakichkolwiek innych.
Najpierw jednak trochę o zasadach.
Każdy mecz, składa się z jedenastu wyścigów. W każdym wyścigu występuje czterech zawodników – po dwóch z każdej drużyny. Każde miejsce na mecie jest punktowane (od 3pkt za pierwsze miejsce, poprzez 2 i 1 pkt za kolejne pozycje, na 0 pkt kończąc za czwartą pozycję). Mecz wygrywa ta drużyna, która po 15 wyścigach zdobędzie najwięcej punktów.
Tyle teorii. W praktyce wygląda to dużo bardziej emocjonująco – po pierwsze przez to że na każdym okrążeniu zawodnicy jadą praktycznie opona w oponę walcząc o każdy najmniejszy punkt, co często niestety skutkuje widowiskowymi kraksami, po drugie zapach metanolu unoszący się w powietrzu, oraz ryk dwusuwowych motocykli przeszywający powietrze nie pozwalają nawet na chwilę wytchnienia. A jeszcze jak dodamy, że często wynik meczy rozgrywa się dopiero w dwóch ostatnich wyścigach, robi się z tego jeden wielki adrelinogenny show, którego się nie zapomina.
Jeśli ktoś kiedyś będzie miał wolną niedzielę, to zdecydowanie polecam, bo nawet jeśli komuś całość nie przypadnie do gustu, to zawsze można popić festynowego piwa, czy zjeść kawałek karkówki (tak, tak – piknik pełną krasą).
Samo video nie było dość szczęśliwe, bo nie dość, że na mecz poszliśmy mocno zmordowani poprzednim wieczorem, to jeszcze Wrocławska Sparta pierwszy raz w tym sezonie przegrała mecz na własnym stadionie:(
Cóż,
Smutek po porażce pozostałby większy gdyby nie to, że wracając po meczu do domu, całkowicie przypadkowo natknęli się na mała pizzerię „Casa Della Pizza” (Wrocław, ul. Partyzantów 21 klik do strony www). Dlaczego o tym piszę? Po pierwsze to niby blog o żarciu, a po drugie i co najważniejsze, śmiało mogę stwierdzić, że to NAJLEPSZA pizzeria we Wrocławiu. Właścicielami knajpki są Włosi, którzy serwują pizze taką, jak powinno się podawać, nawet na Neapolitańskiej ulicy – na cienkim, kruchym cieście, z dodatkiem świeżych ziół i składników.
Serio, pizza to pizza (słowa właściciela), ale tak dobrej we Wrocławiu nie serwują nigdzie.
I tym miłym akcentem kończę dzisiejszą notkę i wracam do uroków remontowania mieszkania.
W sumie to sprawia mi to wielką frajdę i jedyne co mi przeszkadza, to brak czasu na systematyczne prowadzenie bloga…
Ale wszystko do czasu:D