Drugi dzień na wyspie Penang zaczęliśmy od porządnego śniadania (a od czego innego mogliśmy go zacząć?) 🙂
George Town wyglądało równie intrygująco za dnia. Mijając nadszarpnięte biegiem czasu, wiatrami i niesamowicie mocnym słońcem, „odrapane” kolonialne budynki czuliśmy się trochę jak w upadłym Nowym Orleanie (jeszcze tam nie byliśmy, ale tak wyobrażaliśmy sobie Nowy Orlean za X lat) 😃
Po przedpołudniowym spacerze, lekko onieśmieleni miejscem (a raczej ilością ludzi) dotarliśmy do Joo Hooi Cafe. W „kawiarni” znajduje się kilka kramików z jedzeniem. Wystarczy po prostu usiąść, zamówić to na co ma się ochotę, a ktoś z obsługi pozbiera za nas zamówienia z kramików i przyniesie wszystko do stolika.
Niestety ciężko było znaleźć wolne krzesło. Miejscowi wpatrywali się w nas z zaciekawieniem, a pewne małżeństwo z dziećmi było tak nami zainteresowane, że okazało się szukali dla nas wolnych krzeseł abyśmy dosiedli się do ich stolika 😃
Gdy już usiedliśmy zamówiliśmy najsłynniejszą zupę na północy Malezji czyli Penang Laksa. Jest to wywar rybny, dosyć kwaśmy i lekko pikantny, podawany z warzywami (np. kapustą, cebulą, papryczką chilli, kurkumą, trawą cytrynową) i makaronem.
Po zupie wjechały kolejne nieznane nam dotąd azjatyckie przysmaki:
Chee cheong fun – kluseczki zrobione głównie z mąki ryżowej, ugotowane na parze do perfekcyjnej miękkości, podawane z gęstym, słodkim sojowym sosem. Wydaje się być to idealnym daniem dla dzieci:-)
Popiah – niewielkie „krokiety/sajgonki” – czyli posiekane warzywa i nadzienie (tofu, krewetki) otoczone cienkim, pszennym naleśnikiem i podawane z sosem sojowym. Nic wybitnego, po prostu fajna przekąska.
Po deser czyli słynny w Azji przysmak – Cendol (podobno najlepszy w tym miejscu) miejscowi ustawiali się w długiej na 20 osób kolejce.
Pan który kruszył bryłę lodu, polewał ją mlekiem kokosowym i dodawał fasolę (?!) oraz zielone, ryżowe żelki, uwijał się tak szybko, że po 2 minutach odebraliśmy swoje lody. W ponad 30-stopniowym upale było to jak zbawienie. Ile bym dała, żeby zjeść teraz taką michę słodkiego lodu w ten 31-stopniowy wieczór…
Po smacznym śniadaniu ruszyliśmy na podbój George Town. Doszliśmy do przystani po drodze podziwiając słynne dla tego miasta murale, np. chłopiec na motocyklu, dzieci na rowerze, dziewczynka na oknie (wymyślamy teraz tytuły dlatego brzmią jakby je przedszkolak napisał :D).
Ciekawostką jest, że murale zostały wykonane przez litewskiego artystę Ernesta Zacharevica. Miał on stworzyć je aby uchwycić codzienne życie miejscowych ludzi.
Po południu zdecydowaliśmy się na wypożyczenie roweru. Było to trochę jak „jazda na krawędzi” gdyż kierowcy nie bardzo uważają tu na rowerzystów, a ludzi na słynnej Armenian street jest pełno. Dodatkowo w mieście były parady związane z zakończeniem świętowania Nowego Chińskiego Roku. Jak wyglądała parada? Możecie to zobaczyć w naszym filmie poniżej.
My jednak staraliśmy się skręcać w mniejsze zaułki i znaleźliśmy kilka perełek.
Jedną z nich był dom ostatniego Mandaryna (Mansion Blue). Jest to pałac niegdyś należący do Cheonga Fatta, zwanego Rockefellerem Azji. Cheong dorobił się, już w młodości sporej fortuny handlując na terenie Azji Środkowo-Wschodniej. Kolonialne wnętrza pałacu wykorzystano w filmie „Indochiny”.
Dom jest otwarty dla turystów – za dodatkową opłatą można go zwiedzić z przewodnikiem.
Wieczorem zrobiło się trochę przyjemniej, temperatura spadła, a my stwierdziliśmy, że mamy jeszcze trochę siły na zwiedzanie okolicy.
Zamówiliśmy ubera i ruszyliśmy w kierunku Świątyni Kek Lok Si (1905 r.). Jest to największa świątynia buddyjska w Malezji. Na żywo robi naprawdę piorunujące wrażenia,a to głównie za sprawą jej położenia oraz tych wszystkich oczojebnych światełek, którymi jest pokryta.
W środku można złożyć ofiarę i wybrać wstążkę symbolizującą jakieś życzenie. Każdy kolor odpowiada konkretnemu życzeniu, np. zdrowie, kariera, miłość, i tak dalej. Po wyborze wstążki możemy napisać coś na niej i powiesić na drzewo szczęścia aby życzenie się spełniło. Oczywiście powiesiliśmy swoje wstążki ale to co było na nich napisanie pozostanie tajemnicą … 😉
Z okazji wspomnionych już obchodów Chińskiego Nowego Roku ludzi było pełno nawet po 21:00. Po godzinnym zwiedzaniu ruszyliśmy coś zjeść.
Pytanie brzmiało, jak dostać się do centrum George Town, gdyż Świątynia jest oddalona ok. 20-30 min samochodem od naszego celu: Gurney Drive Hawker Centre. Niestety z taksówkarzami nie udało się stargować ceny do tej cebulowej, której oczekiwaliśmy więc schodząc z Świątyni szukaliśmy najbliższego hotelu i skorzystaliśmy z jego wi-fi zamawiając ubera.
Mieliśmy naprawdę spore oczekiwania jadąc do jednego z największych Hawker Center w George Town. No nie trafiliśmy dobrze. Wiele budek było zamkniętych, a te otwarte nie zachęcały. Zjedliśmy coś co nazywało się Rojak. Były to usmażone, głównie na głębokim oleju placki ziemniaczane i warzywne, krokiety, krewetkowe i inne dziwności. Na talerz można było nałożyć co się chce nie wiedząc co to jest, po czym Pan ze stoiska siekał to na małe kawałki i zalewał czerwonym sosem. Mięliśmy nadzieję, że będzie to ostry sos tak bardzo, ze gałki z orbit nam wyskoczą ale niestety były to zimny słodki sos polany na zimne i trochę odleżane „smakołyki”. Takie mocne 3/10. Wieczór uratował sok z trzciny cukrowej (o zachęcającym kolorze psiego rzyga), który pokochaliśmy i przez dwa tygodnie go piliśmy litrami:-)
Ten dzień wycisnęliśmy na maksa. Prawie codziennie w Malezji robiliśmy piechotą ok. 20 km aby zobaczyć jak najwięcej się da i przebywać jak najdłużej wśród miejscowych. Niestety był to nasz ostatni wieczór w George Town bo następnego dnia ruszyliśmy na północ, przez Morze Andamańskie, prosto na zieloną wyspę Langkawi.
Jeśli chcecie zobaczyć jeden z najpiękniej położonych podwieszonych mostów oraz kwintesencję wyspy – lasy mangrowe zapraszamy do naszego kolejnego postu 😃
A tymczasem zabieramy Was na przejażdżkę rowerem po Penang:
Więcej George Town:
Pe.