O tym jak rozpoczęliśmy nasz trip po Czarnogórze rozprawialiśmy się tu <klik>
Ta część podróży (z południa na północ) utkwiła nam najbardziej w pamięci i niesie za sobą najważniejsze wspomnienia z zielonego serca Czarnogóry.
Z perspektywy czasu, porównując do wszystkich naszych innych roadtripów uważamy, że była to najbardziej wymagająca trasa, na której drogi przyprawiały nawet najodważniejszych kierowców o drganie skroni i pot na czole.
Warto wspomnieć, że podczas 3 godzinnego objazdu Jeziora Szkoderskiego (niecałe 80 km) minęło nas może 15 samochodów.
Spotkaliśmy nawet Panią pochodzącą z Bałkanów, która zatrzymała się na drodze i spytała ze łzami w oczach kiedy droga wreszcie się skończy…
Sama trasa jest przepiękna. Można podziwiać jezioro Szkoderskie z góry, (w tle góry po stronie albańskiej).
Postanowiliśmy zatrzymać się w małej mieścinie Donji Murici. Nie mieliśmy pojęcia, że ciężko tam trafić nawet przy pomocy nawigacji… Droga wąska na jedno auto, kilkanaście serpentyn prowadzących w dół w stronę jeziora. Mieliśmy wrażenie, że prowadzą one jedynie do domów mieszkańców miejscowości. Kiedy nagle wjechaliśmy w mały lasek, za którym ukazało się jezioro pomyśleliśmy: „chyba jesteśmy na miejscu”. Warto było przejechać te wszystkie stromizny (o których od razu się zapominało, patrząc na te widoki)
Żwirowa plaża prowadziła do jakiegoś kempingu, który z początkiem maja był nieczynny (na naszą korzyść). Ani widu, ani słychu żadnego człowieka, żadnego auta. Mięliśmy okazję posiedzieć godzinę sami na plaży, podziwiając góry na horyzoncie. Jedyne co słyszeliśmy to dźwięk dzwonka kozy, która chodziła sobie wolno kilometr dalej. Było wspaniale. Naładowaliśmy baterię na dalszą trasę.
Po drodze na totalnym zadupiu kupiliśmy u babuszki bez zębów buteleczkę rakiji, która ponoć była wyrabiana z pobliskich pół winogron, choć nie smakowała tak dobrze jak inne próbowane później. Ale bezzębny uśmiech babulinki, która oskubała naiwniaków na 5 euro był bezcenny:).
Kiedy zobaczyliśmy wystawione „samopas” butelki wina przy drodze z tabliczką „sprzedam” coś się w nas ruszyło. Zatrzymać się czy nie? Ominęliśmy 2 takie miejsca, a przy trzecim się zatrzymaliśmy. Pukamy do drzwi posesji, raz drugi raz, trzeci… Jakiś koteł wynurzył się zza domku, pies leżący na werandzie kątem oka zerknął na nas, no cóż, najwidoczniej właściciela nie ma.
Co tu robić kiedy tak bardzo pragnęliśmy tego wina.
Nagle zobaczyliśmy po drugiej stronie ulicy na górce, starsze małżeństwo z kilofami, schodzące ze swojego pola.
Zauważyli, że stoimy jak głąby i zaczęli wołać właściciela. Ranko (prawdopodobnie właściciel) jednak nie przyszedł, dlatego zaprosili nas do swojej małej chałupki na „degustację” swoich wyrobów.
W plastikowych butlach wystawili chyba wszystkie swoje zapasy wina i innych trunków, które mogliśmy skosztować. Polali pełną szklanicę wina, której nie zdołaliśmy wtedy wypić (Bartek jako kierowca wziął łyka, ja może z kilka), a tu Pani nagle wystawia nowy specyfik. Z tego co zrozumieliśmy (chociaż po serbsku nie rozumiemy prawie nic) była to nalewka zrobiona (a jakże) z rakiji, miodu, chlebowca świętojańskiego, orzechów i czegoś jeszcze. Podobno świetne lekarstwo na choroby. Cóż, było słodkie i smaczne to wzięliśmy. Jak się okazało, uratowało mnie 2 dni później kiedy zaczęła mnie brać wysoka temperatura, a gardło przechodziło męki. Pół butelki wypitej w drodze (oczywiście jako pasażer) i byłam jak nowo narodzona 😉
Zostawiając wątek 'alkoholicky’, ruszyliśmy dalej.
Za Podgoricą trasa zaczęła się zmieniać. Czerwone góry, turkusowa rzeka… Jesteśmy na północy! Durmitor był coraz bliżej… (o tym możecie poczytać tutaj)
Pe.